O "Gazetce Ble Ble" i niespełnionym marzeniu

Jeden z Czytelników mojego bloga powiedział mi ostatnio: "Masz talent do pisania. Naprawdę. Brakuje mi na twoim blogu tylko jednej rzeczy - czegoś o tobie." Jeśli więc myślicie, że na tym blogu będą tylko wywiady, to dziś udowodnię, że tak nie będzie. Zapraszam Was na długi esej, w którym postaram się wyjaśnić skąd pomysł na "Dziennikarza na niby". Zaparzcie kawę lub herbatę i poczytajcie...


Cofnijmy się do początków...

Możecie mi wierzyć lub nie, ale gdy tylko nauczyłam się czytać i pisać, w moim dziecięcym mózgu dała o sobie znać silna potrzeba. Potrzeba tworzenia. Szlaczki i literki pisane po wzorze szybko zaczęły mnie nudzić. Chciałam tworzyć coś swojego. Jeszcze zanim poszłam do szkoły napisałam kilka rymowanych historyjek i wierszyków, które opowiadały o mojej rodzinie. 

W sumie nikt się zbytnio nie zdziwił, kiedy jako mała dziewczynka oznajmiłam że będę wydawać gazetkę. Gazetka, którą wówczas zaczęłam wydawać nosiła wzniosły tytuł: "Gazetka Ble Ble" i poruszała sprawy ważne dla lokalnej społeczności. Były to niezwykle istotne tematy, takie jak: błąkający się po podwórku pies, brak prądu w wiosce, wywiad z moją siostrą, która wybierała się na wycieczkę i z bratem, któremu coś się wbiło w nogę... Były w niej też krzyżówki, ciekawostki ze świata roślin i zwierząt, które przepisywałam z różnych książeczek i cała masa innych, nikomu nie potrzebnych informacji. Za to wszystko trzeba było zapłacić jakieś 2 złote, co na tamte czasy było dla mnie zarobkiem wysokiego rzędu. 

"Gazetka Ble Ble" była dostępna w prenumeracie. Właściwie miała tylko jednego prenumeratora. Nawet gdybym chciała, żeby było ich więcej nie było to możliwe z dwóch powodów:
👉 Nikogo poza moimi domownikami nie interesowały tematy poruszane w gazetce
👉Gazetka miała szalony nakład 1 egzemplarza
Tak więc jedyną osobą, która kupowała moją gazetkę był mój tata. Plusem było to, że jak przeczytał, to zawsze odkładał ją na parapet w kuchni i dzięki temu mimo małego nakładu inni też mogli się dowiedzieć co się działo w domu.

Kiedy poszłam do szkoły dowiedziałam się, że nie wszystkie dzieci nauczyły się pisać, kiedy miały cztery lata. Przez pierwsze trzy lata szkoły podstawowej żadna wiedza nie była dla mnie zaskoczeniem (poza tabliczką mnożenia, która do dzisiaj kiepsko mi idzie). Moja wspaniała wychowawczyni - Pani Ewa - zawsze starała się znaleźć mi zajęcie, które zaspokoi moje ciągłe pragnienie wiedzy (to między innymi właśnie Pani Ewie zawdzięczam moje zamiłowanie do wierszy; z niezmienną wiarą w moje zdolności każdego roku przygotowywała mnie do konkursów recytatorskich). Chyba w trzeciej klasie przyniosłam do szkoły moje domowe wydania "Gazetki Ble Ble". Wtedy zapadła decyzja, że zostanę redaktor naczelną szkolnej gazetki. Czy wiecie, jak się nazywała? "Gazetka Ble Ble".


Niespełnione marzenie

Lata szkolne upłynęły mi w zastraszającym tempie. Sama nie wiem, kiedy zleciały. Wtedy dziesięć miesięcy dzielących jedne wakacje od drugich zdawały mi się nieskończonymi wiekami. Dzisiaj patrząc wstecz, wydaje mi się, że to było 15 minut. Choć wiedza, którą starali mi się wpoić nauczyciele w przerażającej większości nijak ma się do życia, to każdy z nich w większym lub mniejszym stopniu kształtował moją osobowość i po trochu sprawił, że piszę sobie dzisiaj to co piszę.

Jednak przez te wszystkie lata miałam jedno wielkie marzenie: napisać książkę! Od czasu do czasu kiedy nachodziła mnie wena twórcza siadałam przed komputerem i pisałam kilka stron jakiegoś zabawnego opowiadania o którymś z członków mojej rodziny. Zawsze nazywałam to dumnie pisaniem książki. Do czasu, kiedy nie przeczytałam gdzieś w Internecie, że żeby wysłać książkę do wydawnictwa w celu wydania objętość nie może być mniejsza niż 150 stron...

Trochę mnie to zmartwiło, ale też dało kopa do porządnego zastanowienia się nad napisaniem prawdziwego bestsellera. Takiego, który miałby więcej niż 150 stron i który zapewniałby rozrywkę troszkę szerszemu gronu odbiorców niż moja rodzina i znajomi. Już widziałam te nagłówki w Timesie: "Młoda początkująca pisarka u progu błyskotliwej kariery!"; "Ta książka to absolutny must have tego lata!"; "Kryminał na miarę Agaty Christie!". 

Z uwagi na to, że pomysłów mi w głowie nigdy nie brakowało nie miałam problemu z wymyśleniem fabuły powieści. Pisałam ją na komputerze, a zapisywałam, żeby się przypadkowo nie usunęła z komputera na pendrivie. Zaginięcie cennego eksponatu z muzeum, trzy przyjaciółki, każda na swój sposób powiązana ze sprawą. Szło mi wybornie aż do siedemnastej strony. 
Kiedy to moja siostra pożyczyła pendrive. 

Do dzisiaj go nie odzyskałam.

W ten właśnie sposób umarła moja bestsellerowa książka a wraz z nią marzenia o jej wydaniu.

Pomysł na bloga

Co byś chciała robić za 10 lat? - ktoś zadał mi takie pytanie. Odpowiedź była banalna. Mieć czas, by robić to co lubię i pisać o tym bloga. 
A co lubisz? - Hm... Tu zaczynają się schody... Moja koleżanka powiedziała mi kiedyś, że jestem człowiekiem renesansu. Bo tak naprawdę, to interesuję się wszystkim po trochu.
Z racji pracy, czytuję po trochu gazet, więc jestem na bieżąco z lokalną polityką, sprawami ludzi, ustawami w sejmie...
Dzięki licznym spacerom po lesie z moim tatą bije we mnie zielone serce i wszystko co ma związek z przyrodą jest mu bliskie...
Zawód, którego się uczyłam dał mi szerszy wgląd do świata roślin i ogrodów więc to też niej jest mi obce.
Przez to, że w domu rodzinnym nie miałam ochoty uczyć się gotowania, uczę się dopiero teraz i z radością odkrywam tajniki przyrządzania potraw...
Ponadto interesuję się po trochu historią, zielarstwem, rękodziełem, książkami, muzyką, sztuką, zdrowiem, zwierzętami i jeszcze kilkoma innymi rzeczami. I jak to wszystko połączyć? Czy w ogóle jest to możliwe?

Jednego dnia postanowiłam: Będę pisać bloga!
I wtedy to się zaczęło. Po powrocie z pracy usiadłam do komputera i napisałam swój pierwszy post "Na początek". Ale to wcale nie ułatwiło mi pracy. Bo dalej nie wiedziałam od czego zacząć. W końcu mnie olśniło! Pomyślałam, że przecież nic nie sprawia mi takiej przyjemności jak rozmowy z ludźmi! Tak narodził się pomysł...


Bo każdy człowiek ma swoją historię...

"Dziennikarz na niby" to dziennikarz, który nie pisze o wielkich sprawach i ludziach. To osoba, która pochyla się nad codziennością, nad zwykłymi ludźmi, którzy są wokół. Szuka w innych tego, co sam nosi w sobie: pasji, radości, pozytywnych emocji. Gdy je znajdzie, dzieli się nimi z innymi. I tak powstaje ten blog.

Po latach zrozumiałam, że moim marzeniem nie było napisanie książki. Moim marzeniem było pisanie. Samo w sobie. Chciałam po prostu, żeby moje teksty nie trafiały do szuflady, albo do teczki z napisem "Radosna twórczość" (mam taką, naprawdę!). Chciałam napisać coś, co inni chętnie przeczytają. Coś co wywoła uśmiech, albo skłoni do zastanowienia.

Dziękuję Wam, że czytacie.
Przez miesiąc czasu mój blog odwiedziło ponad tysiąc osób. Jest mi niezmiernie miło, że chcecie zapoznać się z tym, co przygotowuję. Obiecuję Wam jeszcze wiele ciekawych historii. Może nie wszystkie będą dla Was równie interesujące, jednak będzie mi miło, jeśli do przeczytaniu napiszesz kilka słów. To pomoże mi przygotowywać jeszcze ciekawsze materiały. 





Komentarze

  1. Należę do grona szczęśliwców którzy czytali gazetę "Ble ble" Ech, to były czasy!

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty